Piątek, 21 marca 2012 roku.
Godzina piętnasta tego dnia: wracam rowerem z lasów. Wiatr dzisiaj dość silny i pod jego podmuchy przyszło mi jechać, jak mawiają żeglarze „w mordewind” przez dziesięć kilometrów. Umęczyłem się tak dosyć.
Piętnasta, więc cztery godziny do koncertu w filharmonii. A ja przecież czekam, jak już pisałem, na Gran Duo Concertante na skrzypce i kontrabas Giovanniego Bottesiniego. Jakże jestem ciekaw tego wykonania przez naszych filharmoników solistów: skrzypka Pana
Maksyma Dondalskiego i kontrabasistę Pana
Pawła Wasilewskiego.
Więc, do momentu kiedy garnitur z szafy, zajmuję sobie czas czytaniem, słuchaniem Muzyki. Wróciłem do filharmonicznego folderu z poprzedniego tygodnia. Do tekstów flamandzkiej poetki Miriam van Hee co to je do nut Piotra Mossa napisała. Piękne miniatury. Piękne w swojej prostocie, przekazie. O tęsknocie, niepokojach serca:
* * *
że nie można będzie
tego z tobą dzielić że trzeba
kryć swoje obawy za garścią
przyzwyczajeń że nadzieja
zbyt mała że w desperacji
przebiegam wciąż szybciej
ulicę i płaczę, pewna
że nic nie zdołam tobie
powiedzieć kiedy drżące
drzewa w zmierzchu toną
i nic nie przekażę, smutna
i samotna pisząc to nocą
* * *
kiedy? pytam ciebie,
znowu będziemy
trzymali się za rękę
i cały czas wypełnimy
rozmową powtarzając się
jak spokojny plusk wioseł
kiedy, odpoczniemy nocą
znowu razem, znowu
w milczeniu i daleko
od brzegu
Jak niewiele trzeba, by wiele powiedzieć.
Sądzę, że umiejętność takiego skrótowego, zminiaturyzowanego precyzowania myśli, spostrzeżeń, uczuć, przekazywania swoich emocji jest w poezji cechą najważniejszą. Bez niepotrzebnego rozpisywania się opowiedzieć swoją historię, którą już czytelnik niech sobie rozwija po swojemu, opierając się na tych kilkunastu umiejętnie ułożonych prostych słowach.
Osiemnasta godzina tego dwudziestego pierwszego dnia marca. Ubieram się, wkładam do kieszeni marynarki bilet. Jadę do Filharmonii Gorzowskiej.
Kupuję program. Jakże teraz te filharmoniczne programy perfekcyjnie zredagowane!
Więc zanim do Sali, czytam o Panu dyrygencie Tomaszu Bugaju, o solistach, o programie wieczoru.
Najsampierw Wolfganga Amadeusza Mozarta Uwertura do opery „Łaskawość Tytusa”. Krótka, sześciominutowa.
Małe przemeblowanie krzesełek na estradzie, bo do koncertu na skrzypce i kontrabas mniejszy skład orkiestrowy i już Panowie wychodzą. Jeszcze uścisk dłoni z liderem I skrzypiec (tu Adam Roszkowski) i cisza.
Zaczyna orkiestra krótkim wstępem. Dość mocne 40 sekund i już skrzypce i kontrabas. Razem, a za chwilę
Paweł Wasielewski sam, po nim Maksym Dondalski i już tak do końca. Albo na zmianę solo, albo razem. Za nimi orkiestra – towarzyszy, nie przebija się, dodaje barw, cieniuje, przydaje jakości, uzupełnia. A soliści? Mnie zachwycili. Zarówno wirtuozerią, mistrzowskim opanowaniem instrumentów, techniką, ale także znakomitym dźwiękiem, artykulacją, intonacją, prowadzeniem fraz, dialogów, świetnym wykorzystaniem naturalnych przydanych ich instrumentom cech, warunków. Ten Koncert jest bardzo trudny technicznie z bardzo gęstym zapisem – nie ma miejsca na nawet najmniejszą pomyłkę, na przedłużenie czy skrócenie dźwięku. Są fragmenty, gdzie bardzo szybie przebiegi dotyczą obydwu instrumentów. I o ile na skrzypcach jest to prostsze, łatwiejsze to już na kontrabasie to „jeżdżenie” po całej podstrunnicy, ba, poniżej niej, na pewno trudniejsze. Tutaj obaj Panowie popisali się znakomicie i słusznie zebrali gromkie brawa. Fachowcy napisaliby o wyśmienicie zagranych flażoletach, arpeggiach, świetnym partnerowaniu, zgraniu itd. Ja może sobie tutaj zapiszę jeszcze o radości grania, o tym że Panowie sprawiali wrażenie, jakby się tym utworem – niezwykle przecież trudnym – bawili. A już w kodzie można było zobaczyć i usłyszeć ją (tę radość) prawdziwą, szczerą, wywołującą uśmiech na twarzach zarówno widowni, jak i orkiestrantów, od których Panowie upominki dostali. Ciekawym, co w tych pakunkach było!
.
Tak sobie myślę, że trzeba wielkości, pewności swojego warsztatu, kunsztu, żeby wyjść na estradę i tak jakby od niechcenia, bez żadnej mordęgi, a z widoczną swadą, radością zagrać po mistrzowsku. Perfekcyjnie.
Tak, taki koncert, w takim wykonaniu to COŚ! Coś wielkiego.
To był, o ile się nie mylę, piąty z kolei koncert w wykonaniu Muzyków naszej orkiestry.
Kto następny?
Po przerwie jeszcze Józefa Haydna Symfonia D-dur op. 101 zwana zegarową dla w równych odstępach czasu odmierzających staccato części drugiej utworu. Symfonia, jedna z dwunastu, tzw. londyńskich na większy niż u Esterhazych skład, bo i sale koncertowe obszerniejsze, i możliwości w Anglii.
Nie byłem zbyt uważny w czas słuchania. W głowie, sercu jeszcze Bottesini. Owszem, a potwierdzili to inni, całkiem przyzwoite wykonanie. Mówiono mi nawet, że znakomite.
Co jest w tym Bottesinim, że wieczorem, w domu, posłuchałem raz jeszcze, ale w słuchawkach, duet Alina i Rinat Ibragimovie z towarzyszeniem fortepianu – tu Pani Grace Mo. Jeśli ktoś ma ochotę, polecam:
http://www.youtube.com/watch?v=lm8W8jMtQyA.
23 marca 2014 20:55, Marek Z. Piechocki