Sobota, 30 listopada 2013.
Andrzejki. Więc wróżenie, zabawy, koleżeńskie spotkania. Radosne popołudnie, wieczór! Dla wszystkich?
A ja dzisiaj rowerem lasami. I taka cisza w nich nieskazitelna, tylko górą lekki szum.
Więc zatrzymywałem się często dla słuchania tej ciszy, dla oglądania majestatu lasu.
A ja teraz w słuchawkach Muzykę z filmu „Papusza”.
Jana Kantego Pawluśkiewicza ta Muzyka. Piękna!
A ja wczoraj w Filharmonii Gorzowskiej na „Speaking Koncercie”. Mówiony koncert.
I było tego mówienia sporo. Jakże interesującego. Dla wytrawnych melomanów rzeczy znane, co nie znaczy, że nie było warto kolejny raz posłuchać. Owszem, warto. I to tak na przemian słowa i muzyka. I jeszcze obrazy. Wszystko zsynchronizowane. Perfekcyjne. No i to Requiem! Lacrimosa! Tę w dwóch wersjach przedstawiono: współczesną amerykańskiego badacza, muzykologa, kompozytora (niestety, nie zapamiętałem nazwiska) i Franza Xavera Süssmayra. Owszem – uważam i tak czułem: ta druga znacznie bardziej szczypatielna! I stawiająca włosy na przedramionach, budząca mrówki na plecach!
A tak sobie kiedyś pisałem:
Który doglądasz
każdej mojej chwili
zobacz jak dzisiejszej nocy
stoję z uniesionymi ramionami
i wołam
niebo księżyc gwiazdy ogień są prawdą
i Ty
który czynisz mnie szczęśliwym na Ziemi
Tej nocy
Księżyc błądzi pomiędzy chmurami
w trawach mozartują świerszcze
wysączam noc
Do ostatniej gwiazdy
Mozartowanie wczorajsze, w filharmonii także piękne, jak tamta latem noc. I nie tylko na mnie dobre wrażenie ono mozartowanie zrobiło. Brawa wywoływały Pana Dyrygenta
Marcina Sompolińskiego wielokrotnie, aplauzowano chór Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza z Poznania pod dyrekcją Pani
Beaty Bielskiej a także naszą Orkiestrę Filharmonii Gorzowskiej co to, jak mówił później Dyrygent, spisała się na medal! Więc bisowano. A jakżeby inaczej – Lacrimosą! To z nią w sercach poszliśmy, pojechaliśmy do domów. Owszem z lekkim niedosytem. Sądzę, że publiczność wytrzymałaby jeszcze z dziesięć, piętnaście minut Muzyki, której proporcjonalnie w stosunku do mówienia, prezentacji, było nieco mało!
No i tyle sobie mojego marudzenia na kartkach pamiętnika.
Niedziela, 1 grudnia 2013, po dwudziestej drugiej godzinie tego dnia
Byłem, byłem na Rorantystach! I piękne to ono śpiewanie było. Głosy ułożone, dobrze brzmiące. No i to przeniesienie się w tamte, dawne czasy gwarantujące! Zamykałem oczy słuchając. Przenosiłem się w myślach do Kaplicy Zygmuntowskiej. Zapewne było tam tak zimno, jak w Sali Kameralnej. Chyba (w tej ostatniej) klimatyzacja jakoś bardzo minusowa. Tam naturalna. Może moje ukontentowanie Muzyką w Kaplicy byłoby znacznie bardziejsze, jak mówi mój wnuk. To jednak inna akustyka, ten specyficzny kościołowy pogłos, niosący głosy gdzieś tam pod sklepienia. Ale i tutaj, w Kameralnej, było świetnie. Jedna z pań, przechodząc obok wykonawców, powiedziała im: „przenieśliście mnie wysoko, do nieba”. I miała rację!
No i taki mój maleńki, maleńki sukcesik – otóż rozmawialiśmy o założycielu kapeli Rorantystów – Mikołaju z Poznania, co to postaci tej w żadnych encyklopediach znaleźć nie mogłem. Okazuje się, że rzeczywiście muzyk to tajemniczy i nieodgadnione już ani jego pochodzenie, ani utwory, ani to gdzie w historii Krakowa się zapodział. Z tego co mówił prowadzący wieczór, wiemy, że imć Mikołaj trudził się przez trzy lata, by zespół skompletować, później ćwiczyć, by w końcu wystąpić. Więc nie moje zaniedbania lekturowe, a brak Pana Mikołaja w annałach! Ufff…
Żeby zbyt szybko się z nastrojem z Kameralnej nie pożegnać, to sobie teraz w słuchaweczkach motet na głosów czterdzieści Anglika Thomasa Tallisa „Spem in alium”. Cudo! A napisał onże Tallis tych motetów pięćdziesiąt sześć. A żył w czasach naszych rorantystów (1505-1585). Zachęcam do szukania jego muzyki. Mnie znęciła linkiem Kasia P. i tu moje Jej dziękczynienie! A słowa tego motetu takie:
Nie złożyłem mej nadziei w nikim
jak tylko w Tobie, Boże Izraela
który możesz okazać zarówno gniew
jak litość i odpuścić winy
cierpiącemu człowiekowi.
Panie Boże, stworzycielu nieba i ziemi
wejrzyj na naszą słabość.
Chyba sobie wydrukuję ten tekst i nad biurkiem umieszczę, i jako modlitwę poranną albo wieczorną czytał będę!
Ze spraw obocznych, ale ważnych: na rowerku o barwie czerwonej (opony szosowe) przekroczyłem dzisiaj dwa tysiące kilometrów, na srebrnym (opony terenowe) do tej liczby brakuje jeszcze osiemdziesiąt. Więc zapewne na dniach dojadę.
W TV mówili o ciężkiej chorobie Pani
Elżbiety Tarnawskiej – znakomitej pianistki, profesorki Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie. Rozmawialiśmy wielokrotnie, bywałem na Jej i Jej uczniów recitalach, koncertach. Jakże znakomicie, niezapomnianie interpretowała Muzykę Fryderyka Chopina. Także Franciszka Liszta - w pamięci jedna z etiud transcendentalnych tego kompozytora, którą słyszałem w wykonaniu Pani Profesor w Pałacu Szustra.
Widziałem afisz na koncert, który w przyszły piątek – brakuje pierwszej pozycji, która jest w rocznym programie! Jean Sibelius Łabędź z Tuoneli op. 22. nr 2. A ja tak się na ten utwór szykowałem. Nawet przeczytałem fragmenty Kalevali, by lepiej zrozumieć kompozycję, jej narrację. A marzę o tym, by kiedyś zagrano w naszej filharmonii Sibeliusową Finlandię! Poemat symfoniczny. Jakże piękny!
Wracam do Kalevali. Jakże ciekawej!
Foto Michał Kapuściński
2 grudnia 2013 23:45, Marek Z. Piechocki