Za każdym razem, gdy jechałam na Litwę, z podziwem spoglądałam w niebo, na którym unosiły się kolorowe balony. Ponieważ nie czuję się komfortowo na dużej wysokości, sądziłam, że taki sport to nie dla mnie. Jednak to, co zdarzyło się nocą 16 lipca, gdy polskie zegarki wskazywały godzinę 4.00, kolejny raz udowodniło, że strach ma wielkie oczy.
Unoszące się nad Wilnem, Kownem, Birsztanami czy Niemnem balony to obrazek na Litwie niemal codzienny, a już na pewno weekendowy. Coraz więcej ludzi pragnie wzbić się pod niebo, by z lotu ptaka spojrzeć na rozpościerające się po widnokrąg krajobrazy.
– Bardzo popularne są loty, w czasie których odbywają się zaręczyny. Jeszcze niedawno nie było tygodnia, byśmy nie mieli takiego zamówienia – mówi pilot balonów, założyciel klubu Padangiu Geles
Roman Mikielewicz (
https://skrydziai--oro--balionais-lt.translate.goog/?_x_tr_sl=lt&_x_tr_tl=pl&_x_tr_hl=pl&_x_tr_pto=sc), na Litwie Romanas Mikelevičius.
Roman od 35 lat zajmuje się baloniarstwem, ma za sobą ok. 4 tys. lotów i ekipę, która zawiezie na miejsce startu, przygotuje lot i odbierze z miejsca lądowania. Tak też było z nami.
A pomysł lotu balonem zrodził się w głowie
Krzysztofa Heyke, człowieka zajmującego się fotografią nie tylko nadniemeńskich terenów, profesora łódzkiej szkoły filmowej, wydawcy i podróżnika, prywatnie męża pianistki, która występowała również w Filharmonii Gorzowskiej
Marii Gabryś-Heyke, doktor habilitowanej sztuk muzycznych, profesor Uniwersytetu Muzycznego im. Fryderyka Chopina w Warszawie. Nietrudno się domyślić, że jeśli spotkałam ich w Wilnie, to są to przyjaciele siostry
Michaeli Rak i Hospicjum im. bł. Michała Sopoćki.
Propozycja lotu balonem była jedną z tych, których się nie odrzuca, mimo lęków. Tak więc noc z soboty na niedzielę to były ledwie dwie godziny snu. O 2.30 piliśmy przy hospicjum kawę, bez której s. Michaela nie wypuściłaby nas od siebie, a o 3.00 jechaliśmy już w kierunku Birsztan z Romanem, jego kierowcą i pomocnikiem.
– Myślę, że o 5.00 będziemy już w powietrzu – powiedział na początku drogi szef wyprawy. I tak się stało. Zanim wstał świt, znaleźliśmy jakieś pole, na którym zaczęło się rozkładanie sprzętu. Całość trwała jakieś 15 minut, łącznie z napełnieniem balonu powietrzem. Potem tylko stopa w otwór kosza, przełożenie nogi do środka i zajęcie swojego miejsca. Cztery osoby: Maria Gabryś-Heyke,
Barbara Olszewska, Krzyszfot Heyke, ja i pilot to cała ekipa.
– Ruszamy – padła komenda i leciutko, bez żadnego kołysania, zaczęliśmy nabierać wysokości. Może pierwsze wrażenie, gdy wzrok dostrzegł oddalającą się ziemię, było nieco zaskakujące, ale nie spowodowało żadnego lęku. I tak zostało do końca lotu. Wznosiliśmy się więc na różne wysokości – trzeba było ominąć gęste lasy, by zejść nad wstęgę Niemna, który udało się pokonać sześciokrotnie w jego licznych zakrętach.
Decyzje o tym, jak miał przebiegać lot, należały do Krzysztofa Heyke, który wykonywał zdjęcia do swojego kolejnego projektu.
– Możemy się trochę pokręcić? – zapytał Romana i po chwili nasz kosz wykonał obrót wokół własnej osi, byśmy mogli zobaczyć każdą stronę urokliwego Niemna.
Potem znów nabieraliśmy wysokości i ją zmniejszaliśmy – wszystko za przyczyną sterowania linami i napełniania balonu ciepłym powietrzem. Roman uwijał się przy tym, powtarzając wielokrotnie, że lecimy bardzo szybko, czyli 40 km na godzinę. My – zajęci fotografowaniem i wydawaniem z siebie westchnień zachwytu – moglibyśmy tak lecieć i lecieć, ale żeby zaliczyć Kowno, trzeba mieć specjalne zezwolenia. Po godzinie, która minęła błyskawicznie, musieliśmy więc szukać miejsca do lądowania. Niestety, pod nami w większości rozpościerały się pola uprawne, a nam potrzebne były łąki albo tereny już wykoszone, na których nie rosną zboża. W dodatku zapowiadający zmianę pogody wiatr nie chciał nam pomóc, więc szykowało się lądowanie przy prędkości 20 km na godzinę.
– Przewrócimy się? – zapytałam Romana.
– Na pewno – odpowiedział spokojnie i jeszcze raz przypomniał, jak mocno mamy się trzymać, co zrobić z obiektywami i aparatami, by nie uległy uszkodzeniu.
– Przyszykujcie się – padła ostatnia komenda. – Musimy lądować.
Ostatecznie zostawiliśmy po sobie 40-metrowy ślad hamowania, powyrywane z korzeniami trawy i resztki rzepaku, w który trafiliśmy z prędkością, jaka zdarza się przy lądowaniu co najwyżej dwa razy do roku. Oczywiście, balon się przewrócił, część z naszej ekipy też, ale bez strat i jakichkolwiek boleści. Wszyscy opuściliśmy kosz o własnych siłach, szczęśliwi (a właściwie szczęśliwe, bo my trzy kobiety – jak się żartobliwie nazwałyśmy z uwagi na kapelusze, które dostałyśmy od s. Michaeli – z „Zakonu Czerwonego Kapturka), że udało się nam po raz pierwszy przeżyć tę niecodzienną przygodę.
Z lecącego balonu widzieliśmy jeszcze, jak auto szuka nas wśród łąk i pól, bo przecież trzeba było złożyć sprzęt i zabrać go z miejsca lądowania. Tym razem – podkreślał to Roman – właściciele pola okazali się przyjaznymi ludźmi i nic nie powiedzieli na wyrządzone przez nas szkody, pozwalając dotrzeć autem w głąb trudno dostępnego terenu.
Nasza przygoda zakończyła się powrotem o 8.00 polskiego czasu (tu jest godzinę dalej) do Wilna i poczuciem, że oto zdarzyło się nam nadzwyczajne doświadczenie, które chcielibyśmy kiedyś powtórzyć.
Widoki z góry są fantastyczne. Może nie oddają tych wrażeń zdjęcia, ale na pewno są namiastką naszej przygody, za którą dziękuję i pomysłodawcy Krzysztofowi Heyke, i s. Michaeli, która zaproponowała nam tę atrakcję, ale przede wszystkim ekipie Romana Mikielewicza, która sprawiła, że wszystko było w najlepszym porządku i przebiegało tak, jak nas uprzedzał. Każdemu polecam tych ludzi. Lecąc z nimi macie gwarancję profesjonalizmu i bezpieczeństwa.
Tekst i foto Hanna Kaup
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć