
Rozmowa z aktorem Teatru im. J. Osterwy
Janem Mierzyńskim, laureatem nagrody Juliusza, którą odebrał na zakończenie sezonu 2022/23.
Dziś, na zakończenie sezonu, zagrałeś w „Na pełnych obrotach” chyba wyjątkową rolę w swoim życiu, bo inną od dotychczasowych…
– Ja pochodzę z teatralnej rodziny i zostało mi wpojone, że każda rola jest wyjątkowa. Do każdej trzeba się inaczej przygotować, poprowadzić siebie, nie grać postaci, a być nią, więc za każdym razem, gdy tworzymy postać, ubieramy się w tę postać, to szukamy innych pokładów energii. Więc dla mnie każda rola jest wyjątkowa, niezależnie od tego czy jest pierwszoplanowa czy epizodyczna. Cenię sobie każdą, którą zagrałem do tej pory w swoim życiu.
Dzisiaj zagrałeś mężczyznę o imieniu...
– Jestem tak umęczony, że zapomniałem, jak się nazywam. Czekaj, czekaj, jak ja się nazywam??? O, Patryk Sumner.
Sam wymyśliłeś taką osobowość artysty, który kocha siebie i kocha być kochanym przez ludzi, bo jest gwiazdą?
– To budowanie postaci zaczyna się w próbach stolikowych. Dowiadujemy się od reżysera, co chce osiągnąć, jak postać ma wyglądać i jak funkcjonować scenicznie. Dowiadujemy się również o tym, co mówią inne postacie na temat mojej postaci, jaka ona jest. Więc tak naprawdę z połączenia reżysera i scenariusza tworzymy postać taką, a nie inną. Może kabotyna, może człowieka zakochanego w sobie, wielką gwiazdę telewizji londyńskiej, ale trzeba było szukać gdzieś tych pokładów energii. Nie mnie oceniać, czy to zostało dobrze wykonane, czy nie, ale bardzo fajnie czuję się w tej roli, która jest arcytrudna.
To daje się zauważyć. Jest wyjątkowo trudna i emocjonalnie, i fizycznie. Jesteś cały czas rozedrgany, jesteś osobowością, która wyjątkowo przeżywa to, co się dzieje wokół i tylko ci, którzy patrzą z boku, mogą się z tego śmiać.
– Tak, to prawda. Farsa ma to do siebie – tu przypomnę znany cytat: „Z kogo się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie” – że jest bardzo trudną formą, jeśli chodzi o teatr, bo jest tam czerwona linia, której nie wolno przekroczyć, żeby widz, który ogląda spektakl, uwierzył, że to, co widzi, jest możliwe, prawdopodobne. Ale wystarczy zrobić jeden krok za dużo i już jest slapstick, a nie prawda. Tu rzeczywiście było dużo energii, dużo pracy, ale pozytywnej, bo Tomek Dutkiewicz – bardzo dobrze mi się pracowało z tym reżyserem i mam nadzieję, że jeszcze będzie okazja z nim popracować – daje tyle pozytywnych uwag, tak otwiera umysł i serducho na pracę, że naprawdę człowiek z radochą idzie do roboty i nie może się doczekać, co będzie dalej.
Powiedz w takim razie, dlaczego najczęściej tak jest, że tzw. koneserzy teatru mniej gustują w tego typu sztukach?
– Ale kto to jest koneser teatru?
Ten, który kocha teatr od zawsze i to teatr klasyczny, na którym został wychowany, który doszukuje się drugiego dna, a nie przychodzi po to, by obejrzeć jakąś śmiesznostkę i to trochę przesadzoną...
– To jest ciekawe pytanie, ale ja uważam, że ten, kto nie chce oglądać tego typu spektakli, nie przychodzi na nie, a jeśli już przychodzi, to niech nie krytykuje, bo tu nie ma się jak dopatrzeć drugiego dna. Tu się po prostu dzieje: drzwi się otwierają, drzwi się zamykają, pot leci – ludzie się śmieją. Jak się śmieją – jest fajnie. Jak się nie śmieją, tzn., że coś jest przegięte albo źle zrobione. Ale musimy pamiętać, że my jesteśmy teatrem powszechnym tu w Gorzowie i musimy jako teatr powszechny pokazać gamę tego, co potrafimy zrobić. Gramy przecież i musicale, gramy bajki, gramy farsy, gramy klasykę, dramat współczesny. I to jest niesamowite, że my jako aktorzy teatru powszechnego musimy to wszystko umieć. I jak taki koneser przyjdzie, to porówna sobie wielkie teatry – choć ja uważam, że nasz gorzowski jest wielkim teatrem – i sprawdzi, czy taki aktor, który gra trzecie i czwarte dno, potrafi odnaleźć się w tej śmiesznostce i zabawie.
Powiedziałeś o wachlarzu gatunkowym. Powiedz o wachlarzu swoich ról, które zagrałeś przez minione prawie 20-lecie od momentu, kiedy przyszedłeś do teatru im. J. Osterwy. Czym zaczynałeś?
– Zaczynałem rolą Toma w „Szklanej menażerii” Magdaleny Łazarkiewicz. Dyrektor Tomaszewicz rzucił mnie od razu na głęboką wodę.
I od razu nie utonąłeś.
– I od razu udało mi się nie utonąć. Co prawda, przy tej roli rzucano mi wiele razy jakąś brzytwę, ale się udało. I dziś jest moja 70. premiera w tym teatrze. Specjalnie to liczyłem. Czyli przez te niespełna 20 lat zagrałem 70 premier.
I zwykle były to główne role.
– Tak, w większości to główne role.
To jak wybrać z tych 70 np. trzy, do których masz największy sentyment?
– Są takie, m.in. Valentino w „Zapachu żużla” w reżyserii Jacka Głomba. To była dla mnie rola przełamująca pewne bariery, bo jestem aktorem, który nie zna języka włoskiego, a cały spektakl grałem po włosku. Zapraszano tutaj aktora z Włoch, który uczył mnie temperamentu włoskiego. Uczyłem się całej roli po włosku i do tej pory – choć minęło trochę lat – potrafię budzić się w nocy i mówić ten tekst. To jest chyba jedyny tekst, który mi nie wyleciał z głowy. Więc na pewno Walentino, na pewno Gustaw-Konrad, na pewno Hamlet. Na pewno też Papkin. I to już są cztery.
Po dziesięciu latach pracy dostałeś Pierścień Melpomeny, dziś – po następnych prawie dziesięciu – statuetkę Juliusza i za chwilę będziesz świętował swoje 20-lecie. Jak patrzysz na ten czas? Miałeś tu być i zostać u Osterwy?
– Nie. Pamiętam, jak dyr. Tomaszewicz przyjechał do mnie do Olsztyna do szkoły aktorskiej na dyplom. A miałem możliwość wyboru między teatrem Szaniawskiego w Płocku, teatrem w Sosnowcu i Teatrem Muzycznym w Łodzi. W Płocku nie chciałem zostać ze względu na to, że tam pracował mój ojciec św. pamięci Witek, który też był aktorem i mama – suflerka-inspicjentka. Sosnowiec wizualnie mi się nie spodobał, a w Łodzi powiedziano mi, że może lepiej nie, niech pan idzie do dramatu, bo słabo pan śpiewa. A tutaj na dzień dobry pojawiły się fajne propozycje. Nie uwierzysz, ale przekonało mnie, że dostanę mieszkanie służbowe. I dostałem je na obecnej ul. Hejmanowskiej.
Powiedzieli ci w Łodzi, że nie umiesz śpiewać, a przecież tu zaczynałeś od śpiewania.
– To cofnę się jeszcze troszkę. Jak startowałem do Warszawy, to na pierwszym etapie dowiedziałem się, że nic nie umiem; że aparycja nie taka, wybór tekstów nie ten, dykcja fatalna. Bardziej przejął się tym mój tato niż ja. Wystartowałem więc do Olsztyna, dostałem się z najlepszym wynikiem i skończyłem jako jeden z lepszych. Ale to nie jest istotne. To moje śpiewanie wtedy było zupełnie inne. Ja tego nauczyłem się tutaj. Pootwierali mnie tu fajni ludzie, m.in. kompozytor do „Romea i Julii”, gdzie zaśpiewałem Romea i jakoś poszło. Poleciało po prostu. Jestem szczęśliwy, że to jest tak, że ja się nigdy niczego nie domagam, nie wypraszam ról, nie chodzę, o nic nie proszę, to się pojawia samo, czyli chyba nie jestem najgorszy.
Jesteś Hamletem z Gorzowa.
– Tak. Jestem Hamletem z Gorzowa, bo wolę być Hamletem z Gorzowa niż halabardą w Warszawie.
Dziękuję.
Rozmawiała Hanna Kaup
Foto Hanna Kaup