Dziś wreszcie trochę kolorów o świcie. Równiutka kreska horyzontu z wyraźnie odciętymi partiami ziemskimi od niebiańskich. Ziemskie – jeszcze szaroniebieskie, upstrzone kropkami miejskich świateł, z zaróżowioną wstążką Warty w oddali, niebiańskie – maźnięte poziomym pędzlem, całe w równoległych pasach złoto-pomarańczowo-niebieskich z tendencją błękitnienia w najwyższych partiach. Było pięknie, nie na tyle jednak, by biegać po balkonie z aparatem. Nasza wieża mieszkalna ma swoje lata i nie takie wschody słońca już widziała. Zresztą, po wczorajszej palecie vangoghowskich kolorów, te dzisiejsze wydawały się blade, impresjonistyczne.
Niedzielne popołudnie z van Goghiem z jednej strony było zachwycające, z drugiej rozczarowujące. Zacznę od zachwytów: feeria barw wyciekająca z otaczających nas zewsząd obrazów, one same – rozkwitające na zawieszonych pod sufitem ekranach, płynące po ścianach, po podłodze, po nas i po współuczestniczących w pokazie. Stonowana muzyka, łagodny głos lektora czytającego fragmenty listów Vincenta, zawsze zaczynających się od słów „Mój drogi Theo”... a do tego tłum niczym na meczu piłkarskim, ciągle wędrująca ludzka ciżba niepozwalająca skupić się na własnych doznaniach, maluchy próbujące łapać uciekające im spod nóg desenie, rozpraszające uwagę apele „Proszę o pilnowanie dzieci. Powinny być przy rodzicach”.
Bilety (nietanie) sprzedawane były wcześniej i to na konkretną godzinę. Byliśmy pewni, że ten system zapewni nam komfort oglądania, tym bardziej że – jak wyraźnie zaznaczono – seans (bo jest chyba trafniejsze określenie) trwa ok. 1-1,5 godziny. Na miejscu zastaliśmy kłębiący się tłum uniemożliwiający obejrzenie nawet wystawy biograficznej o van Goghu, przygotowanej w korytarzu prowadzącym do głównego pomieszczenia. Niesieni (dosłownie) przez ludzką ciżbę, trafiliśmy do sali, pod której ścianami, stłoczeni jak sardynki, stali zdezorientowani widzowie. Chwilę trwało przyzwyczajanie wzroku do otoczenia, przez kolejną chwilę próbowaliśmy wyłowić tymże wzrokiem jakąś luźniejszą przestrzeń. Kolana drugiej generacji utrudniają mi siadanie na podłodze, a nieliczne siedziska były pozajmowane, na szczęście po jakimś czasie zwolniło się jedno, potem drugie. Usiedliśmy, ale nie dane nam było zanurzyć się w świecie Vincenta van Gogha ani skupić na przeżywaniu sztuki, która miała szansę działać tu na wszystkie ludzkie zmysły. Miała, gdyby jej tego nie odebrano istną „wędrówką ludów”.
No cóż, mamy nauczkę, by nie odwiedzać wystaw w ostatnim dniu ich prezentacji. Uważam jednak, że sprzedaż biletów, dość drogich i w dodatku takich, których nie można zwrócić w żadnym losowym przypadku, zobowiązuje do zapewnienia widzom większego komfortu.
Nieco więcej o samej wystawie przeczytacie tu:
https://www.egorzowska.pl/pokaz,hanna_kaup,11530,
Maria Gonta
foto Gontowiec Podróżny
Kliknij w wybrane zdjęcie aby powiększyć
Przebudowa Spichrzowej
Ostatnie przygotowania do rozpoczęcia przebudowy ulicy Spichrzowej.
Konsorcjum firm TORMEL i WUPRINŻ, przebuduje ostatni, półkilometrowy odcinek ulicy Spichrzowej. Pierwsze prace ruszą ...
<czytaj dalej>UMCS z Jazz Clubem Pod Filarami
80 lat UMCS w Lublinie z Jazz Clubem „Pod Filarami”.
W dniach 14 -17 maja 2024 roku w Akademickim Centrum Kultury ...
<czytaj dalej>Remont schodów
Nowe schody na Piaskach, obok lecznicza zieleń.
Rusza remont schodów przy ul. Bohaterów Westerplatte, zejście do ul. Sczanieckiej. Skarpa przy schodach ...
<czytaj dalej>Obchody 900-lecia jubileuszu
W sobotę 11 maja br. w Ośnie Lubuskim odbędą się uroczyste obchody z okazji dziewięćsetlecia ustanowienia biskupstwa lubuskiego.
Przygotowania do tej ...
<czytaj dalej>