
Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba podnoszą z ziemi przez uszanowanie dla darów nieba, tęskno mi Panie… To polski wiersz Cypriana Kamila Norwida, ale gdyby Peter Becker – syn znanego landsberskiego piekarza – go znał, z pewnością ze łzami w oczach powiedziałby, że to wiersz o jego rodzinie, jego historii i jego wspomnieniach o Landsbergu, gdzie chleb jest synonimem domu, bezpieczeństwa, tolerancji i wspólnoty.
Urodziłem się w 1939 roku. Moje wspomnienia z dzieciństwa są dobre, choć przykurzone przez czas. Miałem pięć i pół roku, kiedy opuszczaliśmy Landsberg. Pamiętam ostatnie Boże Narodzenie tutaj. Dostałem rowerek na czterech kółkach. Jeździłem nim, odpychając się nogami, po całym sklepie. Ale była zabawa! To był mój najpiękniejszy prezent, jaki pamiętam…
Okruchy wspomnień
Pamiętam też, że lubiłem stać na moście i przyglądać się Warcie. Moja opiekunka mieszkała po drugiej stronie rzeki. Choć nie było mi wolno, czasem chodziłem do niej pieszo przez most. Lubiłem też być w zakładzie rodziców, jeść z rzemieślnikami śniadanie. Albo siedzieć przy fontannie Paukscha, biegać po Schlossstraße. Wrzucałem do takich małych studzienek groszówki – bardzo ładnie brzęczały, kiedy spadały…
Mieszkaliśmy z dwójką rodzeństwa i rodzicami przy Schlossstraße (to obecna ul. Obotrycka). Tu też była nasza piekarnia i sklep. Nazywał się Bäcker Becker. W kinie leciała nasza reklama: Der beste Wecker ist der Brötchenjunge vom Bäcker Becker – „Najlepszym budzikiem jest chłopiec roznoszący bułki z piekarni Beckerów”. Bo wtedy bułki się roznosiło. Ludzie zamawiali je dzień wcześniej, a rano one już czekały świeżutkie przy drzwiach.
Naprzeciwko naszej piekarni mieściła się knajpka pana Matiza. Przypominam ją sobie,
ponieważ musiałem z niej przynieść mojemu dziadkowi piwo. Pieniądze, które miałem zapłacić, włożył do kufla. Pan Matiz tego nie zauważył. Nalał piwo, a potem musiał je wylać, żeby wyciągnąć pieniądze i ponownie napełnić kufel. Przy naszej ulicy Schloßstraße był też hotel Zum Schwarzem Adler – Pod czarnym orłem. Prowadzili go przyjaciele ojca.
W zakładzie rodziców wypiekano chleb, bułki, pumpernikiel, ale także ciasta, a w szczególności pierniki, które były słynne nie tylko w Niemczech, ale nawet w Polsce. Specjalnością zakładu były też Salzkuchen – słone pszennożytnie bułki na zakwasie. Potem, już po ucieczce z Landsberga, w Uelzen rodzice nadal mieli piekarnię i cukiernię. Sprzedawali między innymi krojony chleb i pumpernikiel, który stał się bardzo popularnym pieczywem. Po latach otworzyliśmy też fabrykę popcornu. Produkowaliśmy do 1,5 miliona torebek popcornu dziennie. Potem fabryka została rozebrana i sprzedana do Polski…
Trzeba być dobrym człowiekiem
Dziś mieszkam w Minden. Ale z Landsberga uciekaliśmy do Uelzen. Dlaczego musieliśmy w ogóle uciekać? Ojcu groziła kara śmierci…
Moi rodzice, szczególnie mama, ciężko przeżyli I wojnę światową. Potem zawsze nam powtarzała, byśmy nigdy nie oglądali się za siebie, nie żyli przeszłością, nie rozpamiętywali tego, co było, bo to zatruwa duszę, niszczy, ogranicza. Mieliśmy zawsze – nawet w najgorszych momentach – myśleć o tym, co przyniesie przyszłość… Rodzicie to byli dobrzy ludzie. W czasie wojny w Landsbergu, w ich zakładzie byli różni obcokrajowcy na przymusowych robotach, np. Francuzi, Włosi. Rodzice wypłacali im pensję. Mama przygotowywała im jedzenie. W czasie świąt, choć to było surowo zabronione – przygotowywała dla nich koszyki ze smakołykami. Dla każdego takie, które kojarzyły się z jego krajem. To ja nosiłem te koszyki do nich, na górę. Chętnie to robiłem, bo oni byli bardzo serdeczni. Gdyby mnie ktoś z takim koszykiem zatrzymał, miałem powiedzieć, że zabrałem to sam. Bo absolutnie nie wolno było robić takich rzeczy.
Rodzice mieli dobre serce. Tato piekł też chleb i bułki, które rozdzielał między ludzi, nie żądając kartek żywnościowych. Za to właśnie miał zostać rozstrzelany…
Trzeba było uciekać z Landsberga. Na szczęście mama była przewidująca i przygotowała całą rodzinę do tego. Dla bezpieczeństwa, każdy z nas uciekał osobno. To był chyba luty albo marzec. Nie pamiętam dokładnie. Najpierw wyjechaliśmy my z rodzeństwem. Towarzyszył nam jakiś oficer. Jechaliśmy samochodem, który załatwił tato. Potem uciekła mama ze swoją szwagierką. A na koniec tato, ponieważ musiał jeszcze uratować swoich pracowników przed SS… Mieliśmy spotkać się w Uelzen. Na szczęście, wszystko się udało.
W Uelzen, choć nie było łatwo, zaczęliśmy nowe życie. Nie było w nas złości, nienawiści, chęci zemsty. Nie tak nas rodzice wychowywali. Do Polaków też nie mieliśmy żalu. Mama często powtarzała mi, że jak nie znajdę żony, to mam jechać do Polski i szukać swojej wybranki. To najlepiej świadczy o stosunku naszej rodziny do Polaków. I w ogóle do wszystkich ludzi. Rodzice uczyli nas, że każdego trzeba szanować. Że nie wolno mieć złości w sobie… Przypomniała mi się pewna anegdota. Kiedy nasza fabryka w Uelzen się rozrosła, przeprowadzono z nami wywiad. I wtedy mój tato mówił dokładnie to samo, co ja teraz. Ale wywiad nie został wyemitowany. Widocznie nie tego oczekiwano…
Zwycięski Puchar wraca nad Wartę
Wydaje mi się, że wiele rzeczy przejąłem od moich rodziców, od ojca. Tak, jak on – od dziadka, który był kupcem i miał nawet statki. Jak ojciec, prowadziłem piekarnię i cukiernię. Specjalizowałem się w wyrobie pierników. No i popcornu. I tak, jak ojciec, zapałałem miłością do wody i żeglarstwa.
Mój tato był bardzo dobrym wioślarzem. W Landsbergu brał mnie na ramiona i płynął od kąpieliska niedaleko mostu do stanicy wodnej. Zawieszał sobie na szyi dwie butelki piwa i płynęliśmy z powrotem... Sporo czasu spędzał nad wodą lub na wodzie. Jeśli nie można go było znaleźć, to z pewnością był na przystani. A w niedzielne popołudnia zawsze płynęliśmy do Santoka.
Tacie udało się nawet połączyć obie pasje. Wiem z opowiadań, że podczas Olimpiady w Berlinie w 1936 roku zaopatrzył niemieckiego żeglarza Deutschländera w pieczywo na rejs do Stanów Zjednoczonych. Podczas tak długiej, miesięcznej, podróży trudno było utrzymać świeżość pieczywa. We współpracy z działającym w Landsbergu zakładem hodowli roślin opracowali mieszankę zbożową i upiekł chleb… w puszce.
Ogromne znaczenie ma dla mnie to, że tu dziś jestem. To moje rodzinne miasto. Tu zostało tyle emocji… Łzy same cisną się do oczu – tak to miasto na mnie działa. Cieszę się, że zostałem zaproszony do tak ważnego projektu… Wcześniej byłem tu raz. 15 lat temu. Przyjechaliśmy rano z Berlina, wieczorem, bardzo poruszeni, odjechaliśmy.
Mój ojciec też po wojnie tyko raz przyjechał do Gorzowa. Wkrótce potem zachorował. I zmarł… Dziś przywiozłem tu, do państwa coś, co do niego należało. To Puchar, jaki w 1928 roku zdobyła drużyna z Landsberga, pokonując w regatach drużynę z Frankfurtu.
Uważam, że ten Puchar powinien wrócić do tego miasta. Powinien tu zostać… To kawałek przeszłości – mojej rodziny, ale także mojego miasta. Byłoby miło, gdyby trafił do gorzowskiego klubu wioślarskiego. Ja nawet sam nie muszę go wręczać. Byleby tylko tu został…
Agnieszka Kopaczyńska-Moskaluk
Peter Becker
… dziś jest emerytem. Przed laty, jak ojciec, prowadził piekarnię i cukiernię. Specjalizował się w piernikach i popcornie. Po pracy, całą rodziną uprawiał żeglarstwo. To był – jak mówi – sposób na to, by po ciężkiej pracy mieć czas nie tylko na odpoczynek, ale przede wszystkim na bycie z najbliższymi – żoną i dziećmi.